czwartek, 29 stycznia 2015

Rozdział 11.: „Przyjaźń jest jak słońce. Czasem coś ją przysłoni, ale nigdy nie gaśnie…”




         Godność. Podobno jest to wartość, która przysługuje człowiekowi, ponieważ jest osobą. Jest cechą każdej istoty ludzkiej. Czy ma jakieś fundamenty? Oczywiście, jak wszystko, co zostało stworzone na tym świecie, zresztą. Godność posiada nawet dwa najważniejsze fundamenty. Pierwszym z nich, jest rozum, sumienie, wolna wola. Drugim- wrodzona wrażliwość na prawdę i dobro. A wolność? Czy ona jest jakoś powiązana z godnością? Na początku, należy jednak zapytać: czym jest wolność? Jest na pewno prawem przynależnym każdemu człowiekowi. Jest darem, który otrzymujemy wraz z chwilą narodzin. To możliwość świadomego działania bez żadnego przymusu. Nieważne czy zewnętrznego, czy wewnętrznego. Przymus w wolności nie istnieje. „Ograniczona wolność”- przecież to zwyczajny oksymoron. Zatem mamy przed sobą dwie, ważne wartości, które człowiek otrzymuje za to, że jest człowiekiem. Godność i wolność. Wcześniej postawione było pytanie czy postawione pojęcia, mają coś ze sobą wspólnego? Mają? Sądzę, że na to pytanie każdy powinien odpowiedzieć sobie sam. Przecież dla niektórych utracenie wolności, to pożegnanie się z godnością. Drudzy są zdania, że uwięzienie nie jest jednoznaczne z brakiem godności. To kwestia indywidualna, uwarunkowana tym, jacy jesteśmy. Jakie mamy poglądy, co sądzimy o świecie, na którym żyjemy oraz to, co jest dla nas najważniejsze. Ty, Anabell, czułaś się jakbyś straciła i wolność, i godność. W końcu nieustannie byłaś przeze mnie ograniczona, między innymi pod względem wyjść wieczorem, gdyż przecież musiałem mieć pewność, że nikt Cię nie zobaczy samą. Że nikt nie będzie w stanie znowu zniszczyć to, co udało mi się w tak nieudolny sposób odbudować… A godność? Co ją zakłócało? Dobre pytanie. Wyjaśnienia zacznę może od samego początku. Stosowałem się do warunków, które mi postawiłaś. Unikałem Cię na potęgę, robiłem wszystko, co w mojej mocy, aby ograniczać nasze kontakty do minimum. Ale… Mieszkaliśmy przecież pod jednym dachem. Nie było opcji byśmy nie widzieli się chociaż przez krótką chwilę w ciągu dnia… Ale jeszcze nie to drażniło i poniżało Cię najbardziej. Byliśmy wolni, a ja korzystałem z tej wolności. Wiedziałem, że na Ciebie nie mogę nawet spojrzeć, a ja przecież miałem swoje potrzeby. Nie krępowałem się. Żyłem w końcu w swoim własnym domu, na swoich własnych zasadach, mając jedynie niewiele znaczący dodatek w Twojej postaci. A Ty? Ty coraz częściej czułaś się jak więzień pomiędzy dwoma światami, który nigdzie nie czuje się dobrze… Którego życie ogranicza, męczy, powoduje uczucie zakłopotania, ale wiesz co? Można powiedzieć, że byłaś jeszcze lepszym aktorem, niżeli ja. Maskę jaką przywdziewałaś raz po raz, była wręcz perfekcyjna. Jedyna w swoim rodzaju, nie do podrobienia, ociekająca czystą doskonałością. 

-Ooo, jakie słodkości tutaj mamy- rzuciłaś, leniwie przekraczając próg przestronnej kuchni. Spojrzałem na Ciebie kątek oka, lecz nadal nie przerywałem pieszczot, którymi obdarowywałem swoją ówczesną partnerkę.- Uważajcie, bo zaraz zwymiotuję.
-Ciesz się, bo Ciebie już nikt nigdy nawet palcem nie tyknie- obruszyła się blondynka, której Twoja obecność naprawdę przeszkadzała. Była wręcz kulą u nogi przy planowaniu dalszego życia. Niby u mojego boku, lecz w praktyce to nigdy nie mogło mieć racji bytu.- Już teraz jesteś gruba jak beczka, pewnie zostaną Ci rozstępy…- pokiwała głową, patrząc tępym wzrokiem na Ciebie.- Gdybym Cię lubiła, byłoby mi nawet Ciebie żal… Cóż, ale Cię nie lubię…- blondynka kolejny raz wpiła się w moje usta, namiętnie zaznaczając swój teren.
-Sanderka…- zaczęłaś, wyciągając karton mleka z lodówki.
-Sandra!- krzyknęła, poprawiając Cię natychmiastowo. Wówczas toczyła się wojna pomiędzy Tobą, a Nią. I Ty, i Ona miałyście sobie coś do udowodnienia. I tak było zawsze… Ja odchodziłem w odstawkę, kiedy na horyzoncie pojawiałaś się Ty, Anabell…
-Sanderka, Sandra… Co za różnica?- przewróciłaś oczyma, upijając łyk lodowatego mleka.- Chyba najlepiej będzie, kiedy będę zwracała się do Ciebie Ropucha. Mnie nie będzie się mylić, Tobie nie będzie przeszkadzało, że przekręcam Twoje imię, a i również nie będę oszukiwać rzeczywistości.
-Powiedziała dziewczyna o imieniu Anabell!- podjudziła się Sandra, mocno gestykulując.- Ty się przypadkiem z wytwórni Disney’a nie urwałaś?
-Wracaj do swojego bajora, Ropucho- bąknęłaś, zauważając przez kuchenne okno gościa, który zmierzał w stronę drzwi wyjściowych. Ty natychmiast postanowiłaś wyjść mu naprzeciw. Był to w końcu człowiek, którego potrzebowałaś najbardziej…- Przebywanie w Twoim otoczeniu szkodzi moim dzieciom- zatrzymałaś się nagle, czując delikatne kopnięcia. Gładziłaś ręką okazałe uwypuklenie pomiędzy biodrami, goszcząc na ustach subtelny, nawet uroczy, uśmiech.
-Co się stało?!- szybko znalazłem się przy Twoim boku, czujnym wzrokiem mierząc każdy centymetr Twego ciała. Przestraszyłem się. Naprawdę… Ja… Ja… Trudno mi się do tego przyznać, ale nadal czułem bliską więź z Twoimi dziećmi…
-Nic takiego- wzruszyłaś ramionami, ostatni raz zaszczycając Sandrę swoim spojrzeniem.- Po prostu chłopcy już nie lubią Ropuchy!- z entuzjazmem podniosłaś nieco głos.- Nie trzeba się narodzić, żeby Jej nie lubić. Mamusia jest taka dumna!- dopowiedziałaś, gładząc nieustannie ciążowy brzuch. Wtedy dom napełnił dźwięk dzwonka do drzwi. Podążyłaś w stronę drzwi, a mnie zostawiłaś z Sandrą, która w swej głowie szykowała już kolejny plan swego monologu o tym, że powinienem już dawno to wszystko skończyć… 

***

         Nigdy nie trzymajmy na siłę przy sobie tych, którzy chcą uciec, odejść jak najdalej, bo albo się znudzili, albo mają jeszcze inne powody, by chcieć już na zawsze zniknąć z naszego życia. Czasami po prostu lepiej jest zrobić miejsce dla tych, przy których oddycha się swobodniej. Mimo wszystko nadal musimy zachować czujność. Nieważne kim byłaby dla nas ta osoba. Nieważnie jak długo byśmy ją znali. Nieważne jak wiele przygód by nas łączyło. Nieważne ile sekretów, uśmiechów, łez. Życie jest takie, że możemy polegać tylko na sobie. Owszem, możemy mieć znajomych, nawet bliskich przyjaciół, ale czasem jest tak, że to osoby, które są najważniejsze, ranią w najbardziej dotkliwy dla duszy sposób. Czasem o tym nie wiedzą, czasem robią to świadomie. Nie miejmy świata jako samo zło, bo tak nie da się na co dzień funkcjonować. Nie odsuwajmy się od nikogo. Nie jest warto bowiem żyć na tym świecie całkiem samemu. Ale miejmy świadomość, że na tym świecie ludzie potrafią tylko bezinteresownie ranić… 

-Ta Ropucha ciągle tu jest…- wzdychałaś, siedząc na skórzanej kanapie w moim salonie.- To trudne, ale ja już naprawdę wysiadam psychicznie. Kiedy widzę Jej krzywą facjatę, mam ochotę… Ach!- mocno gestykulowałaś, nie wiedząc jakich dokładnie słów użyć, by wyrazić w stu procentach emocje, na których nazwanie nie umiałaś znaleźć odpowiednich słów.
-Anabell- na twarz Stelli wkradł się subtelny, krzywy uśmieszek, którego nie mogło nie zarejestrować Twoje czujna, jak dotąd, oko.- Czy Ty oby nie jesteś zazdrosna o Gregora?- szturchnęła Cię lekko, mrugając jednym okiem.
-Zwariowałaś?!- zerwałaś się na równe nogi, patrząc niedowierzająco w oczy przyjaciółki.- Jak mogłaś o czymś takim pomyśleć?!- zirytowałaś się.- Nienawidzę Go tak samo, jak miało to miejsce jeszcze kilka miesięcy temu! Chodzi jedynie głównie o to, że nie dość, że muszę znosić Schlierenzauera, to jeszcze tą zakochaną w sobie Ropuchę!
-Co Ci to przeszkadza, że są szczęśliwi?- spytała, patrząc na Ciebie z kanapy.- Krzyżyk na nową drogę życia, a Ty sobie żyj własnym życiem. Niedługo zostaniesz matką dwóch, wspaniałych chłopczyków. Pamiętaj o tym, a nie zawracaj sobie głowy Gregorem i Jego panienkami- dodała spokojnie, uśmiechem chcąc przekazać Tobie dobrą energię i przekonanie, że to wszystko potoczy się jeszcze we właściwym kierunku. A jaki był ten „właściwy kierunek”? Tego nie wie na razie nikt. Wiadomo jedynie, że ma być on właściwy.
-Przeszkadza mi i to bardzo!- najeżyłaś się, najwidoczniej nie biorąc sobie do serca słów przyjaciółki.- Liżą się po kątach, a ja muszę na to patrzeć i tolerować!
-Anabell…- westchnęła bezsilnie blondynka.- To nie jest Twój dom. Ważne, że Gregor wszystko toleruje, Ty nie musisz. Wiesz dlaczego? Bo to Jego dom, Jego zasady… Ogółem wszystko jest Jego- dodała pod nosem, odwracając wzrok.
-Mylisz się, Stell- usiadłaś przy boku przyjaciółki.- Beze mnie jest nikim. Gdyby mnie nie potrzebował, nie łasiłby się tak wcześniej- oznajmiłaś pewna swego.- I nie przeszkadzałyby mi inne panny w Jego życiu. Przeszkadza mi Ropucha- opadłaś na oparcie kanapy, zaplatając ręce na piersi.
-To nie graj w Jej grę- powiedziała wyrozumiale.- Nie dawaj się sprowokować. Nie drażnij się z Nią. Przejdź obojętnie obok, nie zwracając nawet na Nią najmniejszej uwagi- gładziła delikatnie Twoje kasztanowe włosy.- Zacznij najlepiej od tego, żebyś nie nazywała Jej „Ropuchą”.
-Już prędzej spodziewałbym się tego, że zostanę świętym, niżeli Anabell będzie nieco łaskawsza dla Sandry- wtrąciłem się do Waszej rozmowy, po dłuższym przysłuchiwaniu się jej treści. Przyznam się, że często lubiłem podsłuchiwać Twoje rozmowy ze Stellą. Tak naprawdę tylko przy Niej byłaś sobą. Tylko w rozmowie z Nią, wyznawałaś swoje uczucia, przyznawałaś się do własnych błędów. Na podstawie takich właśnie rozmów, mogłem się dowiedzieć z kim mieszkałem naprawdę. Wiesz czego się dowiedziałem? Otóż tego, że dla innych byłaś jedynie głupią dziewczyną, , a dla jeszcze innego, wąskiego grona, byłaś kochającą przyjaciółką. Że przez jednych byłaś naprawdę kochana, lecz przez drugich szczerze nienawidzona. Dla jednych byłaś kimś, dla drugich zaś nikim. Mówiłaś zawsze to, co myślisz. Robisz, co chcesz, bo tak bardzo cenisz sobie wolność. I jeszcze jedno… Być może najważniejsze. Nie zamierzałaś zmienić się, bo ktoś tak chce… Tylko wiesz… Odkrywanie Twojego oblicza, niestety gubiło mnie najbardziej. Sprawiało, że nie potrafiłem określić, do której kategorii ludzi należę.
-Wara stąd, Schlierenzauer- prychnęłaś, widząc mnie.- Mam gościa, więc bądź tak dobry i na tyle domyślny, żeby wziąć swój gwiazdorski tyłek w troki i wynocha!- nie patrząc na mnie, mówiłaś nieco głośniej, lecz głosem nie z kategorii krzyku.
-Teraz to już nie wyjdę- odezwałem się pewny swego, zajmując swe miejsce obok urokliwej blondynki. Teraz działały instynkty. Moje instynkty, które nie mogły nie zaświecić w mojej głowie czerwonych światełek, które już na pewno nie pozwoliłyby przejść obojętnie obok tak łatwej i urodziwej ofiary.- Nigdy nie wspomniałaś, że nasz gość jest tak piękny.
-Nie zaczynaj- westchnęłaś, przewracając znużona oczyma. To wszystko dla Ciebie było tak znane, tak banalne, że nie mogłaś w momentach uwierzyć, że na tę sztuczkę nadal potrafią nabrać się inne dziewczyny.- Stell, chodźmy na spacer. Jak widzę, tutaj nie można nawet porozmawiać na osobności- wstałaś z kanapy, ofiarowując mi wrogie spojrzenie.
-Nie ma takiej potrzebny, Anabell- odparła blondynka, uśmiechając się do mnie zalotnie.- Możemy zostać tutaj. Przecież Gregor nie będzie nam w niczym przeszkadzał. Im szersze grono ludzi, tym lepiej.
-Stella!- krzyknęłaś, lecz zrobiłaś to w niezwykle piskliwy sposób.- To jest ten sam Schlierenzauer, o którym Ci tyle opowiadałam! Ten sam, który nie widzi niczego więcej, poza czubkiem własnego nosa!
-Ja tutaj jestem, Anabell- wtrąciłem, czując, że owa konwersacja zeszła na nieco inne tory, niżeli miałem to w zamiarze.- Masz takie piękne włosy…- zmysłowo gładząc jasne włosy Stelli, powoli przystąpiłem do realizacji swoich wcześniejszych założeń.- A dłonie… Takie delikatne, kobiece…- mówiłem, ujmując drobne dłonie Stelli.
-I tyłek, na który mam ochotę…- wtrąciłaś się znużona, powodując, że zarówno moje spojrzenie, jak i wzrok Stelli, znalazł się na Twojej osobie.- To już przestaje się robić zabawne. Chodźmy- zwróciłaś się do przyjaciółki, patrząc na Nią z pogardą.
-Jeśli chcesz, to idź- rzuciła obojętnie, patrząc w moje tęczówki.- Chyba jakoś sobie poradzimy bez Ciebie z Gregorem- dodała, zalotnie się uśmiechając. Już miałem Ją w garści. Już wypełniłem swój plan. Już wszystko było takie piękne…
-Stell! Czy Ty się słyszysz?!- krzyczałaś, goszcząc w głosie niemą rozpacz. Bałaś się. Można powiedzieć, że drżałaś z powody Stelli. Była tak bliską Ci osobą, a wiedziałaś jak wygląda moja taktyka. Znałaś moje podejście do kobiet. W końcu byłaś jednym z osiągniętych celów… A teraz? Teraz to samo miało przechodzić Twoja przyjaciółka, dusza, naubliża Ci na świecie?
-Stell, jest dużą dziewczynką- powiedziałem półszeptem, gładząc kciukiem policzek młodej Austriaczki.- Może robić co chce, z kim chce i kiedy chce… Ty nie masz tutaj zupełnie nic do gadania…- kontynuowałem dalej, nadal patrząc głęboko w oczy blondynki.
-Co robisz dzisiaj wieczorem?- spytała Stell, będąc ciągle pod urokiem moich ciemnych tęczówek, które wyczyniały z Nią to, co tylko chciałem.
-Sądzę, że jestem wolny- odparłem szybko, jakbym tylko czekał na to pytanie. Ale przecież prawda właśnie tak wyglądała. Tylko czekałem na jedno słowo z Jej ust, by wiedzieć na czym dokładnie stoję.
-No to już nie jesteś…- szepnęła na moje ucho, bawiąc się jednym z kosmyków moich ciemnych włosów. Nie widziała Cię… Nie widziała przyjaciółki, rozumiesz? Stałaś się dla Niej niewidzialna, mimo że nadal pozostawałaś w bliskiej od nas odległości…
-Jak możesz?!- krzyknęłaś, a odbiorcą Twoich krzyków miała być blondynka.- Jeszcze przed chwilę mówiłam Ci, co leży mi na sercu, a teraz Ty sama stajesz się tym utrapieniem?!
-Mówiłaś, że przeszkadza Ci Sandra- przypomniała, wyraźnie poważniejąc. Jak to się stało, że nie poznawałaś przyjaciółki? Znałaś Ją przecież od dziecka…- Nie jestem Sandrą, więc nie ma Cię ani co, ani kto denerwować.
-Anabell, Ty od zawsze masz do wszystkiego i każdego dzikie pretensje- stanąłem po stronie Stelli, jeszcze bardziej upewniając swój grunt i stanowisko w tej sprawie.- Ludzie nie mogą czuć się szczęśliwi, bo Ty tak chcesz? Nie. Jeśli Ty wszystko w swoim życiu spieprzyłaś, nie oznacza, że każdy musi nieć równie spieprzone życie, co Ty!
-Wiecie co?- wycedziłaś gorzko przez zaciśnięte zęby.- Dajcie mi wszyscy święty spokój- rzuciłaś, po czym szybkim krokiem wyszłaś z domu. Przyznam Ci się bez bicia, że kolejny raz się wystraszyłem… Kolejny raz bałem się konsekwencji głupot, które de facto popełniłabyś Ty…
-Idę Jej poszukać…- westchnęła cicho blondynka, wysyłając mi zmieszane spojrzenie. Mimo wszystko nadal nie potrafiła odnaleźć się w postawionej przed Nią sytuacją. Chciała jedno, lecz musiała drugie…
-Jak sądzisz, gdzie może teraz być?- zapytałem, jakby nie do końca przyswajając nadmiar informacji, które były bodźcem do działania dla mojego mózgu… Natłok emocji, uczuć i informacji przyprawiało moje ciało o odrętwienie…
-Znając Anabell, pewnie teraz się gdzieś upija…- odpowiedziała bezsilnie, zarzucając na swe ramiona granatowy płaszcz, po czym wyszła, nie mówiąc nic więcej… Tak naprawdę, słowa Stelli nie wzbudziły we mnie żadnego skandalu. Taka byłaś W dzień twarda, emanująca siłą psychiczną, a i również psychiczną, która ciśnie po wszystkich napotkanych ludziach, którzy nie są zgodni z Twoimi racjami. Ale w nocy… Wtedy stawałaś się bezbronna, wrażliwa, która często dławiła się łzami, gdyż nie potrafiła ogarnąć swego życia…


Witajcie, moje drogie. ;*
Mogę Wam zdradzić, że następny rozdział będzie dosyć nietypowy. Dlaczego? A to przekonacie się jeszcze niedługo. :)
Tymczasem…
Ten rozdział ze specjalną dedykacją dla Aleksandry Nowek. ♥
Dziękuję Ci, Kochana, za tak miłe słowa.  ♥
Trzymajcie się, miśki! 
Do następnego, który... Szczerze powiedziawszy, nie mam pojęcia, kiedy się ukaże...

sobota, 24 stycznia 2015

Rozdział 10.: „Czasem człowiek zmienia zdanie, czasem zdanie zmienia człowieka…”



               

Miłość. Miłość jest wtedy, gdy ukochani będą myśleć o sobie w sposób: „Nieważne ile to potrwa. Jest warta czekania”. Miłość jest wtedy, gdy jedynym powodem sprzeczek jest kłótnia o to, komu bardziej zależy. Miłość jest wtedy, kiedy akceptuje się każdy popełniony błąd i jest się w stanie wybaczyć wszystko bez względu na to, co się wydarzyło. Gdy ukochani znają wszystkie swoje sekrety. Gdy podczas, nawet najmniejszego, kontaktu cielesnego, chce się, aby to trwało jak najdłużej. Gdy oboje mają swoje ukochane, jedyne miejsce, w którym uwielbiają przebywać. A przede wszystkim… Coś, co jest najważniejsze. Cecha, która ma największą wartość, a która najbardziej pozwala zweryfikować to, czy uczucie jest na pewno prawdziwe. Gdy widzimy, że druga połówka znalazła kogoś innego, chcąc, by była szczęśliwa, drugi usuwa się z życia ukochanego bądź ukochanej, akceptując własny smutek i cierpienie… Tak przynajmniej słyszałem… Śmieszne, nieprawdaż? Ja tak cholernie Cię potrzebowałem, mimo że wcale nic do Ciebie nie czułem. Nic poza obrzydzeniem i nienawiścią. Tak, brzydziłem się Ciebie. Nie chciałem na Ciebie patrzeć, nie chciałem już nigdy w życiu zobaczyć twoich błyszczących, niebieskich tęczówek… A co teraz robiłem? Szaleństwo… Kompletne szaleństwo…

-Czy jest tutaj gdzieś niezwykła niewiasta, imieniem Anabell?!- krzyknąłem przez ogromny megafon, stojąc na dachu jednego z bloków miasta, w którym mieszkaliśmy. Scena niczym z filmu. Zakochany szaleniec, pragnący ze sobą skończyć z powodu, że nie potrafi żyć bez kobiety, którą kocha. W moim przypadku była jedna różnica. Jaka dokładniej, każdy już na pewno się domyślił…
-Proszę zejść! Natychmiast! A przede wszystkim, nie wykonywać gwałtownych ruchów!- krzyczał na całe gardło jeden ze zgromadzonych ludzi, którzy patrzyli na mnie jak na istnego wariata. Cóż… W zasadzie taki właśnie byłem.
-Czy jest tutaj Anabell?!- drążyłem dalej, sprawiając wrażenie, że powoli tracę równowagę. W rzeczywistości było jednak inaczej. Nie po to tyle lat byłem skoczkiem narciarskim, żeby bać się byle marnej wysokości…- Anabell, czy mnie słyszysz?! 

***

         -Bell, no już!- pisnęła do Ciebie cienko Stella, która najwyraźniej przejęła się tym, co aktualnie dokonywało się na oczach całego miasta.- Odezwij się, bo inaczej On naprawdę coś sobie zrobi!- delikatnie szarpała Cię za ramię, będąc niemal w stu procentach pewna, że w jakikolwiek sposób zareagujesz.
-Cholera!- przeklęłaś pod nosem.- Nie wzięłam popcornu- nadal nie reagowałaś, a jedynie z uśmiechem obserwowałaś moją sylwetkę z dołu. Co czułaś? Nic nadzwyczajnego. Niewytłumaczalny uśmiech gościł na Twoich ustach, a duszę rozpromieniała świadomość, że może jednak nie wszystko stracone…
-Ty cały czas o jedzeniu!- krzyknęła znużona, mierząc Cię swoim zniecierpliwionym spojrzeniem.- Ten facet na górze chce się zabić z Twojego powodu, a Ty myślisz o jedzeniu?!- klepnęła Cię niemocno w bark, popychając Cię nieznacznie do przodu.
-A co Ty masz do jedzenia?- rzuciłaś urażona, mrugając do przyjaciółki.- Uspokój się, bo inaczej zaraz mi tutaj jajo zniesiesz- przewróciłaś oczyma. Właśnie w taki sposób próbowałaś ukryć nurtujące pytanie, które z całości opanowało Twoje myśli. A to nie poskutkowałoby najlepiej w przyszłości… Obojętność. Tak, to ona była najlepszą opcją, którą postanowiłaś w całości wdrążyć do rzeczywistości.-Wracamy? Jest dosyć chłodno…- wtedy właśnie w Twoich uszach zabrzmiał dźwięk mojego głosu, gdy przed każdym wyjściem robiłem Ci wykłady z tego, co masz robić, by nie dopuścić do swego organizmu przeziębienia. Tęskniłaś za tym, co? Brakowało Ci? Czy podczas naszej rozłąki, myślałaś chociaż przez kilka chwil o mnie? Przyznam Ci się, że nigdy nie dowiedziałem się prawdy. Nigdy mi tego nie powiedziałaś. Ani teraz, ani nigdy… Dlaczego? Otóż, Ty nigdy nie przyznawałaś się do uczuć. One były trucizną w Twoim mniemaniu. One stały się najgorszym, co może spotkać człowieka. Wiesz… Kiedyś byłem taki jak Ty. Kiedyś uważałem dokładnie tak samo. Kiedyś. Nie, ja nie mam na myśli jakiejś diametralnej zmiany osobowości w moim przypadku. Co to, to nie. Po prostu po tym, co straciłem, nauczyłem się czegoś. Czego? Niestety nie mogę Ci zdradzić jej istoty już teraz. Może nawet nigdy nie powiem jej treści wprost. Wiem jedno. W dalszej części historii, wyczytasz ją pomiędzy wierszami.
-Anabell! Jesteś tutaj?!- krzyczałem dalej, patrząc z wysoka na garstkę ludzi, zebranych dokładnie pode mną.- Jeśli jesteś tutaj, muszę Ci coś powiedzieć! Coś, co nie może dłużej czekać!- zacząłem po chwili swój monolog, mając cichą nadzieję, że w końcu dasz jakiś znak o swojej obecności. Na nic. Wbrew przeciwnie. Jak na złość, wszyscy skamienieli, oczekując na dalsze wyznania z mojej strony. Teraz naprawdę nie miałem już wyjścia.- Anabell, jesteś najważniejszą kobietą w moim życiu! Dla Ciebie, byłbym w stanie zrobić absolutnie wszystko! Nie mogę przeżyć tego, że byłem taki głupi, że pozwoliłem Ci odejść! To największy błąd mojego życia! A moje życie? Czym one jest bez Ciebie? Niczym! Kocham Cię! Wiem, że rzadko się do tego przyznawałem, nie dawałem tego po sobie poznać, ale już dłużej nie umiem… Nie mogę bez Ciebie żyć! Bez Ciebie i naszych dzieci! Naszych synków!- przyznam, że sam nie spodziewałem się po sobie, że tak potrafię. Naprawdę nie zdawałem sobie sprawę, że te słowa z taką łatwością oraz wiarygodnością w głosie przeszły przez moje gardło.- Anabell… Proszę, odezwij się, jeśli tutaj jesteś… Zrobię, co tylko zechcesz. Jeżeli pragniesz, bym wrócił, wrócę. Gdy chcesz, abym skoczył, skoczę nie zastanawiając się nawet chwili…- dokończyłem nieco ciszej.
-Gregor!- wyrwałaś się, wyrywając megafon jednego z mężczyzn, który wcześniej do mnie przemawiał. To był moment. Króciutka chwila, mniej niż ułamek sekundy, a ja? Najprościej mówiąc, miałem wrażenie, że staję się przeźroczysty. Strach, nic więcej. Strach przed tym, co powiesz… Jaka będzie Twoja reakcja… Najważniejsze, czy zorientowałaś się o co w tym wszystkim chodzi…- Skacz! Wszyscy chcemy to zobaczyć! No dalej! Skacz!- krzyczałaś, po czym zażenowana, szybkim krokiem udałaś się z powrotem w stronę mieszkania Stelli. 

***

         Jaka byłaś? Na to pytanie można odpowiedzieć z łatwością, nawet nie myśląc nad możliwymi opcjami zbyt długo. Ja w pierwszej kolejności wymieniłbym: niegrzeczna, zadziorna, niezależna. Pominąłem już ten fakt, że nadal czułem w stosunku do Ciebie jedynie odrażające uczucie. Niestety, wspomnienia i urażona duma właśnie w taki sposób reagowały na Twoją osobę. Ale przyznam Ci się do czegoś… Ten moment, kiedy na moje wyznania miłosne zareagowałaś tak, a nie inaczej, zaczęłaś intrygować mnie jeszcze bardziej, mimo że wcześniej byłem pewny tego, iż to już niemożliwe. Twoja tajemniczość, agresywność w niektórych momentach bądź niedostępność, jedynie nakręcało moje zainteresowanie. Tak, to już chyba męska natura, która nie bierze zbyt często pod uwagę tego, co dzieje się w mojej duszy. Cóż, takie prawa rządzą tym światem. Umiejętność balansowania pomiędzy zainteresowaniem, a obojętnością sprawiała, że miałem przebłyski gotowości spełnienia każdego Twojego życzenia, byleby tylko poznać tajemnicę Twojej istoty… 

-Nie rozumiem Cię, Anabell- westchnęła Stella, przekraczając próg swego mieszkania.- Rozwiązanie Twoich problemów stoi na szczycie bloku, wyznaje Ci publicznie miłość w tak piękny sposób, a Ty co? Ty naprawdę nigdy nie chcesz sobie ułożyć życia?
-Miłość- wybuchłaś nieopanowanym śmiechem, co nie spotkało się aprobatą ze strony Twojej przyjaciółki.- Stell, zapamiętaj najpierw, że miłość nie istnieje. Są tylko jakieś tam hormony, odpowiadające za pożądanie i tyle. Następnie jest przyzwyczajenie i zwykła wygoda- opadłaś na kanapę, obejmując ramieniem blondynkę.- A Schlierenzauer nie potrafi nawet tych hormonów okiełznać w odpowiedni sposób.
-To nie mogłabyś chociaż przez chwilę poudawać?- odsunęła się od Ciebie, pretensjonalnym wzrokiem mierząc Twoją osobę.- Publicznie wyznawał Ci uczucia, pomimo że go oszukałaś. Nie sądzisz, że musi darzyć Cię ogromnym uczuciem?
-Nie- zagrzmiałaś stanowczo.- Schlierenzauer to cwana bestia. Musi mieć w tym wszystkim swój cel. Zbyt dobrze się na Nim poznałam, żeby tego nie wiedzieć- z konsternacją wymalowaną na twarzy, wypowiadałaś kolejne ze słów, które opisywać miały moją osobę. Czy była to trafna charakterystyka? Sam nie wiem. W końcu jak nas widzą, tak nas piszą.- Nie martw się, Stell.
-Ale takich słów nie rzuca się na wiatr!- pisnęła cienko, pewnie próbując wbić Ci do głowy swoje racje. Niestety fałszywe… Stworzone jedynie na podstawy mojej, swoją drogą- genialnej, gry aktorskiej.
-Nie rzuca, ale wtedy, gdy one coś dla nas znaczą- oznajmiłaś łagodnie, nie chcąc w całości odrzucać tezy blondynki, by nie poczuła się w żaden sposób niezrozumiana przez Ciebie. W końcu przyjaźń to zrozumienie…- Ale dla Niego, one nic nie znaczą. Dałabym sobie za to nawet rękę uciąć. A jeśli są to bezwartościowe słowa, może je sobie rzucać na wiatr ile dusza zapragnie, nie sądzisz?
-Uważaj, żebyś nie została bez ręki w przyszłości…- bąknęła pod nosem.- Przydaj się na coś i otwórz drzwi- dodała, gdy do Waszych uszu doszedł dźwięk dzwonka do drzwi.  

***

         Często bywa tak… Co ja mówię? ZAWSZE. Powtarzam: Zawsze bywa tak, szczególnie w życiu, że nie umiemy doceniać osób, które nas otaczają. Które mimo że nie są z nami zbytnio związani, a nawet nie jesteśmy świadomi tego, że tak bardzo jej potrzebujemy. Które mimo tego że ciągle dołują, wymierzają kopniaka w brzuch, tak czy siak są niezwykle cenni. Dziwne, prawda? Nie. To jest wręcz śmieszne… Żyjemy w abstrakcyjnym świecie. Świecie, który uchodzi za okrutny, pełen rozpaczy, a w rzeczywistości jest… śmieszny. Jest jednak coś jeszcze lepszego. Bo co dzieje się,  kiedy zorientujemy się w końcu, że wokół nas żyli ludzie, którzy byli podporą i odgrywają niezmiernie ważną rolę w naszym życiu? Właśnie wtedy z reguły jest już za późno… Straciliśmy ich. Powody są różne. W to już nie wnikajmy. Wniosek jest jeden i zapewne każdemu znany. Doceniamy kogoś tylko wtedy, gdy już go straciliśmy… I to nieodwracalnie… 

-No chyba nie…- bąknęłaś, gdy zauważyłaś moją skromną osobę pod drzwiami mieszkania Stelli.- Zawiało Cię tam na górze, że teraz takie szopki odwalasz?!
-Witaj, Anabell- odparłem spokojnym głosem, zaopatrując płuca w gęste powietrze.- Miło Cię widzieć. A Tobie jak ze świadomością, że przed momentem jakaś niewinna istota mogła zginąć z miłości do Ciebie?- ująłem Cię w talii, lecz Ty nie pozostając nawet przez moment obojętna, odsunęłaś się nagle.
-Niewinny to Ty jesteś, kiedy śpisz i to tyłem. A nawet nie zawsze- poprawiłaś ze spokojem, zamykając za sobą drzwi. Bądź, co bądź, Stella była Twoją przyjaciółką. Jednakże, znałaś niestety Jej nastawienie do mnie. Wiedziałaś, że Ona stanie po mojej stronie. Wiedziałaś, że będzie Cię namawiać do zmiany decyzji. Wiedziałaś, że Stella jako jedyna, jest w stanie na Ciebie wpłynąć…- A teraz z łaski swojej bierz swoje klamoty i wara stąd!
-Nie- odpowiedziałem pewnie, rozkładając niewielkie krzesełko tuż obok mahoniowych drzwi. Upór, pewność siebie, determinacja… Pragnąłem zmienić swój świat na parkiet. Parkiet, na którym będę tańczył ja i tylko ja. Na którym jakiekolwiek kroki będą odbywały się za moim przyzwoleniem. A czego byłem pewien? Otóż tego, że będę robił wszystko, co możliwe, dopóki starczy sił. W końcu prawda była jedna. Skoki są najważniejsze…- Od dziś będę Twoim sąsiadem- oznajmiłem, patrząc na Ciebie z triumfem malującym się na twarzy.- Dodam, że będę nieznośnym sąsiadem.
-Ty chcesz na razie mieszkać na klatce?- wybuchłaś nieopanowanym śmiechem, jedną ręką podpierając się o futrynę.- Powodzenia- rzuciłaś, powoli kierując się z powrotem do wnętrza mieszkania przyjaciółki.
-Jeśli myślisz, że nie dam rady, jesteś w grubym błędzie- nagle zerwałem się na równe nogi, co było machinalnym odruchem z mojej strony. Sam nie wiem… Do dnia dzisiejszego posiadam takie instynkty… Kiedy ktoś uważał, że nie jestem w stanie czegoś dokonać, musiałem mu zaśmiać się w oczy. Musiałem udowodnić, że się myli. W końcu nie od dziś wiadomo, że Gregor Schlierenzauer może wszystko.
-Mylisz się- zatrzymałaś się w półmroku, na pięcie odwracając się w moją stronę.- Ja wiem, że nie dasz rady, a to zasadnicza różnica, nie uważasz?- wtrąciłaś, wykrzywiając kwaśno swą minę.
-Zostałaś mi tylko Ty- tym razem to ja zbliżyłem się do Ciebie, bawiąc się kasztanowym kosmykiem Twoich włosów. Tym razem nie drgnęłaś. Spodobało Ci się?- Sąsiedzi są już na to przeze mnie przygotowani, nie będą mieć nic przeciwko mojej obecności…
-Przekupiłeś sąsiadów?!- wykrztusiłaś zdumiona, przerywając w połowie mój monolog.- Po jakiego Ty to wszystko robisz?- odezwałaś się głośniejszym szeptem, niedowierzająco patrząc prosto w moje czekoladowe tęczówki. Niedowierzałaś, dokładnie. Nikt, kto by mnie znał, nie wierzyłby w to, co właśnie robiłem. Właściwie to samego siebie zadziwiałem… Cóż. Powtórzę się. SKOKI SĄ NAJWAŻNIEJSZE.
-Bo Cię kocham- odpowiedziałem szybko, goszcząc w tonie swego głosu zaskakującą lekkość i błogość. Jedno dobre pytanie nasuwa się na język. Czemu wprost Ci nie powiedziałem czego żądam? Kolejny raz w życiu nakryłem się na strachu. Bałem się, że Cię rozzłoszczę, spłoszę, a przez to jakiego dzieła dokonam? Własnowolnego zrujnowania własnej kariery skoczka narciarskiego…
-Te tanie teksty zostaw sobie na inne laski, które nabiorą się na te numery- niczemu niewzruszona ciągnęłaś dalej, przymrużonymi oczyma patrząc bez skrępowania wprost w moje źrenice, gdzie najwidoczniej znalazłaś wejście do mojej duszy…- Czego ode mnie chcesz?- dopowiedziałaś głośniej, akcentując wyraźnie każde ze słów.- Masz ostatnią szansę. Potem rób sobie, co tylko chcesz.
-Musisz do mnie wrócić!- wywarczałem. Szczerze? Irytowałaś mnie coraz bardziej. A ja sam nie miałem już więcej cierpliwości do grania „zakochanego amanta”. Nie byłem, nie jestem i nigdy nie będę typem takiego romantyka. Lubię swoje sprawy załatwiać szybko, bez zbędnego przedłużania. Tak było i za tym razem…
-Niczego nie muszę. Ewentualnie mogę, ale w Twoim wypadku nawet to się nie sprawdzi- odsunęłaś się, powoli kierując się do mieszkanie Stelli.- Sayonara- rzuciłaś, lecz ja  zaskakując Cię od tyłu, przywarłem Cię do białej ściany, nie zważając na Twoje krzyki i nieudolne próby oswobodzenia się z mojej opresji.
-Sponsorzy chcą się wycofać, niedługo za nic w świecie nie będę mógł skakać, bo najzwyczajniej nie będę mieć na to kasy, rozumiesz?- mówiłem, oddychając niemiarowo. Patrzyłem w Twoje niebieskie oczy i wiesz co widziałem? Obojętność.
-W takim razie życzę miłej emeryturki- kumulując wszystkie siły i energię, którą w sobie posiadałaś, odepchnęłaś mnie od siebie, lecz nie po to aby uciec, co naprawdę mnie zdziwiło. Byłem pewny, że nie chcesz ze mną rozmawiać, widzieć mnie, ale nie Ty. Ty jedynie chciałaś mieć oddech…
-Ty nie rozumiesz- odwracając wzrok, drążyłem dalej nieprzyjemny temat. Dotychczas byłem samowystarczalny. Nikogo ani niczego nie potrzebowałem, a teraz? Potrzebowałem Ciebie i to tak, jak nigdy nikogo innego na świecie…- Ktoś doniósł o wszystkim prasie. Jestem… Właściwie to sam nie wiem kim jestem w opinii publicznej! Nikt nie chce być kojarzony ze mną!
-Jestem w ogóle ciekawa kto kiedykolwiek chciał być z Tobą kojarzony- prychnęłaś.- Ale do czego ja jestem Ci potrzebna? Przecież nie zostanę Twoim sponsorem- przewróciłaś oczyma.
-Masz do mnie wrócić, żeby to wszystko odkręcić- odparłem, patrząc na Ciebie zdecydowany. Tak, wiedziałem czego chcę. Wiedziałem jak chociaż próbować poskładać dane elementy układanki w całość. Pytanie: na ile moja wiedza okaże się słuszna?
-Słuchaj, Schlierenzauer- warknęłaś, gwałtownym ruchem zbliżając się w moją stronę.- Już Ci raz mówiłam! Nie udaję kogoś, kim nie jestem!- niemal krzyknęłaś, zaciskając dłonie w pięści.- A Ty nagle wyskakujesz mi z propozycją udawania kochającej partnerki, która deklaruje, że urodzi Ci jeszcze autobus dzieci?! Nie dam się na to złapać! Raz już kogoś okłamałam… Wyszłam na tym jak Zabłocki na mydle…- dopowiedziałaś pod nosem, odwracając wzrok.
-Tak, tak właśnie sądzę!- krzyknąłem. Zadziwiający był fakt, że zrobiłem to pierwszy raz podczas tejże konwersacji. Zazwyczaj to już na samym początku prowokowałaś mnie do krzyków. A tu proszę… Taka niespodzianka…- Bo nieźle płacę! Ty zawsze dasz zaciągnąć się na kasę!- to było już o krok za daleko, wiem. Jednakże, właśnie wtedy wyraziłem swój brak uczuć wobec Twojej osoby. Wyraziłem to, że chcę jedynie Twojej obecności. Niczego więcej.
-Przeginasz!- odpowiedziałaś również krzykiem, uderzając w mój policzek.- Takiego frajera, jak Ty, można tylko i wyłącznie wykorzystywać!
-Zapewniam, że pokryję wszystkie koszty związane z dziećmi i Tobą- wysapałem, głęboko oddychając.- I rzecz jasna, mieszkasz ze mną. Nic nie może wzbudzić nawet najmniejszych podejrzeń. Poza tym, w niedzielę idziesz ze mną do programu. Publicznie musimy oświadczyć, że to, co miało miejsce, to jedynie nieporozumienie i że taki chwilowy kryzys, nigdy nie przesłonił mi oczekiwania na Stefana i Alexandra- oznajmiłem na jednym wydechu, powstrzymując się od jakichkolwiek słów, niedotyczących sprawy, którą miałem do załatwienia.
-Ponadto, pomagasz mi jakoś wyjść na swoje. Prosto z mostu mówiąc, żądam mieszkania, kiedy to wszystko przycichnie oraz łożenie na dzieci do czasu ich pełnoletniości- mówiłaś pewnie, przedstawiając swoje warunki umowy. Wiesz co najbardziej rzuciło mi się w oczy? Nie wspomniałaś o pomocy finansowej dla Ciebie. Mówiłaś jedynie o dzieciach… Te małe istotki były chyba pierwszymi człowieczkami, które zdołałaś szczerze pokochać, skoro godziłaś się na coś takiego…
-Zwariowałaś?!- uniosłem się, słysząc Twoje niedorzeczne żądania.- To nie moje dzieci, a mam je utrzymywać?!
-Sayonara- powtórzyłaś znużona, stawiając zdecydowany krok w stronę mieszkania Twej przyjaciółki, gdzie aktualnie pomieszkiwałaś.
-Dobra, zgadzam się!- zatrzymałem Cię, wywołując na Twojej twarzy krzywy uśmieszek.- Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem, Madame- przewróciłem oczyma, a na sobie czułem Twoje zadowolone spojrzenie.
-Jeszcze jedno- oznajmiłaś tajemniczo.- Nie zbliżasz się do mnie. Nie tykasz mnie nawet palcem. Nie patrzysz na mnie. Kiedy jestem w domu, nie pokazujesz mi się na oczy, słyszysz?
-O to akurat nie będę się kłócił…- powiedziałem pod nosem, wywołując na twojej twarzy wyraźny kaprys zawiści.- Zgadzam się na wszystko- dodałem nieco głośniej, dając Ci do zrozumienia, że jak na razie to Ty jesteś stroną dominującą.
-Aha… I żeby sprawa była jasna- przekroczyłaś próg mieszkania, zerkając na mnie z błyskiem w Twych niebieskich tęczówkach.- Nigdy w życiu moje dzieci nie będą miały na imię Stefan i Alexander… 


Jak myślicie, jak będzie wyglądać teraz rzeczywistość Grega i Bell? 
Dziękuję Wam, Skarby moje, za całe wsparcie, które mi okazujecie. ♥
Kocham Was za to. ;* 
 

piątek, 23 stycznia 2015

Rozdział 9.: „Słyszałem też, że lepiej żałować tego, co się zrobiło, niż tego, czego się nie spróbowało…”




Dzięki Tobie stałem się człowiekiem, którym chciałem być. Mimo tylu pomyłek, granic wytyczonych w moim życiu, tylko znaków zapytania i czynników, będących niewiadomymi, uczyłem się żyć inaczej. Od początku, jakbym dopiero się narodził. A wiesz na czym dokładniej polegało to moje „nowe życie”? Zacznę te tłumaczenia od samego początku, by później nie zostały niewyjaśnione kwestie, które zalegałyby i zastanawiały myśli co rusz. Otóż, pojawiłaś się z przytupem, pewnością siebie i brawurą obwieściłaś mi, że będę ojcem. Następnie nadszedł etap wyparcia. To niewielkie ziarenko w Twoim łonie chciałem raz na zawsze unicestwić, lecz wtedy jeszcze nie spodziewałem się nadejścia kolejnej fazy. Pokochałem tę kruszynkę. Nie mam pojęcia, kiedy to nastąpiło. Pokochałem i jakże mi się to spodobało… Po raz pierwszy kogoś kochałem przez własną, nieprzymuszoną wolę. Dziwne, czyż nie? Poczułem się tak cudownie przez coś, co nigdy nie należało do mnie, a co najlepsze- czego już absolutnie nigdy mieć nie będę…

         Tuż po naszym rozstaniu, rozpętała się istna burza. Nie, bynajmniej nie było to normalne, przeciętne zjawisko atmosferyczne. To burza medialna, jaka jeszcze nigdy nie spotkała mojej osoby. Ktoś z naszego bliskiego otoczenia, dostarczył mediom informacji, dotyczących naszego wspólnego życia. Niestety, nikt nie powiedział, że były to prawdziwe informacje…
-Gregor, sytuacja nie wygląda najlepiej…- zagrzmiał rosły mężczyzna, który zaciekle analizował stos jakiś papierków, w których istotę nawet nie chciałem wnikać.- Sponsorzy chcą się nagle wycofać.  Dobrze wiesz, co to oznacza w praktyce.
-Ale jak to?!- niemal pisnąłem, zaniepokojonym wzrokiem mierząc sylwetkę bruneta. Szukałem choćby cienia nadziei, że to jedynie głupi żart, nieprawda, cokolwiek… Byleby nie to.
-Twój wizerunek w ostatnim czasie…- mężczyzna odchrząknął znacząco.- …nie wygląda najlepiej. Zdajesz sobie sprawę, że teraz jesteś jedynie facetem, który wyparł się własnego dzieciaka, kazał je usunąć, a kiedy partnerka zaczęła się buntować, wyrzucił Ją z domu siłą. Nie brzmi optymistycznie, nie sądzisz?
-Ale to wszystko to tylko jeden, wielki nonsens!- uniosłem się, machinalnie próbując się wytłumaczyć człowiekowi, który mnie nawet o nic nie osądzał. Było ze mną aż tak źle?
-Ja nie wnikam. Sponsorzy nie chcą być z Tobą utożsamiani- wysiorbał łyk tęgiej kawy, spoglądając na mnie współczująco.
-To nienormalne, że nikt nie chce być kojarzony z Gregorem Schlierenzauerem!- gwałtownie wstałem ze skórzanej kanapy.- Jestem legendą! Mało komu uda się tyle osiągnąć, o ile komukolwiek w historii się to uda!
-Skromnością też nie grzeszysz…- bąknął pod nosem, przewracając oczyma.- Ja tylko lojalnie Cię informuję o tym, co się dzieje. Musisz szybko zareagować, zanim będzie za późno i zostaniesz bez sponsorów.
-W takim razie, co ja mam robić?!- zapytałem bardziej siebie, niżeli towarzysza. Sytuacja faktycznie nie była najlepsza… A ja… Ja… Nie umiem ująć tego w słowa. Wiedziałem tylko, że skoki są, były i będą najważniejsze.
-Obojętne co… Byleby było to skuteczne i poskutkowało lepszym wizerunkiem medialnym. Jedynie na tym nam zależy…

***

Najbliższy czas miał być jedynie chwilą odpoczynku. Czasem, kiedy odszyłaś się od telefonu, kończąc na Stelli, z którą nadal żyłaś w zatargu. Chciałaś jedynie pobyć trochę sama. Tak niewiele. Tylko odrobinę samotności, zważywszy na fakt, że za niedługi czas już nigdy nie będziesz sama. Po co była Ci ta samotność? Przecież większość jedynie na nią narzeka, nie traktuje jako coś pozytywnego. Natomiast Tobie była ona potrzebna. Uspokoiłaś się, przemyślałaś kilka spraw, które na to czekały od najbliższych kilku tygodni. Już miałaś po prostu dosyć tych problemów, narzekań, kłótni. Dosyć… Zwyczajnie dosyć…

-O matko i córko…- usłyszałaś jąknięcie Stelli, która właśnie w taki sposób powitała Cie, gdy wróciłaś do mieszkania z dosyć nieprzyjemnego w skutkach spotkania.- Jesteś ranna…- wskazała na rozcięty łuk brwiowy oraz wyraźnie zaczerwieniony policzek. Twój policzek i na pewno nie był on aż tak czerwony z powodu mrozu.
-Nie przesadzaj- bąknęłaś pod nosem, oglądając swe rany w lustrze. Nie byłaś w stanie stwierdzić, co było gorsze. Czy ból fizyczny, czy fakt, kto dokonał aktu agresji na Twojej osobie.
-Trzeba to opatrzyć- oznajmiła pewnie blondynka, zmierzając szybkim w krokiem do miejsca, gdzie znajdować miała się apteczka pierwszej pomocy.- Chociaż coś mi podpowiada, że potrzebne będzie szycie…
-Nie! Wszystko byleby nie szpital!- zareagowałaś szybko, siadając na kanapie w salonie. Czujnym wzrokiem śledziłaś każdy ruch Stelli, gdy w ciszy opatrywała rany na Twoim ciele, a wśród głuchych czterech ścian było słychać co chwilę jedynie Twoje sykanie z bólu.
-Po co to robisz?- spytałaś w końcu, odwracając wzrok od postaci blondynki.
-Takie rany należy opatrywać. Nie chciałabyś przecież żeby…
-Nie to- przerwałaś Jej w połowie.- Potraktowałam Cię jak ostatnia świnia, przez najbliższe dni nękały nas ciche dni… Traktowałam Cię jak powietrze, a Ty nadal… Nadal jesteś dla mnie… No wiesz…
-Anabell!- wywołała Cię, ofiarując Ci karcące spojrzenie.- Jestem Twoją przyjaciółką. Myślałam, że Ty też mnie za nią uważasz…- dodała ze smutkiem w głosie, spuszczając wzrok w dół.
-Stell… Tylko Ty mnie naprawdę znasz… Tylko Tobie mogę zaufać na co dzień… To chyba nazywa się przyjaźń, tak?- spytałaś, jakbyś chciała się upewnić czy na pewno dobrą definicję przypisujesz odpowiedniej wartości wplatanej w Twe życie.
-Z tego, co mi wiadomo, to tak…- odparła, a w Jej głosie zabrzmiała ulga. Ulga, że nic nie straciła. Że nadal miała Cię przy sobie… Być może jeszcze bliżej niż jeszcze jakoś czas temu…- Powiedz mi teraz, gdzie się tak urządziłaś…- wskazując na twe rany, patrzyła na Ciebie pewnym i zdecydowanym wzrokiem.
-Byłam u moich rodziców…- przyznałaś ochryple, ociekając wstydem, z którym zetknęłaś się. Nie wstydziłaś się Stelli. Każdego, ale nie Jej. Wstydziłaś się przed samą sobą. Wstydziłaś się, że właśnie tam szukałaś pomocy, oparcia…
-Co?! Po co?!- niespodziewanie zerwała się na równe nogi, nie wierząc w to, co właśnie usłyszała. Była pewna, że już nigdy tam nie wrócisz. Wiedziała jako jedyna, że ich nienawidzisz. Znała treść Twych obietnic, które dotyczyły głównie tego, że już nigdy nie wrócisz do tego, co było…
-Poprosić o pomoc…- wyszeptałaś, jakbyś sama nie wierzyła w swe słowa. Pomoc? Ha, to pasowało do każdego, ale nie do Twoich rodziców…
-Po co Ci pomoc od nich?!- uniosła się, sprawiając wrażenie urażonej.- Masz mnie! Zawsze miałaś! Nieważne czy rozmawiamy, czy nie! A Tobie zachciało się latać po tych…- nie wiedziała jak określić to, co chciała Ci dosadnie przekazać.
-Nie wiem, Stell… Nie mam pojęcia, co ja sobie myślałam…- ukryłaś twarz w dłoniach.- Po prostu, poszłam do nich, przedstawiłam jak wygląda sprawa i zażądałam pomocy, chociażby finansowej… Skończyło się na tym, że wyśmiali mnie, a potem… Skutki widać doskonale.
-Pomoc finansową?- blondynka zaśmiała się, gładząc dłonią Twoje plecy w sposób szczególnie czuły i delikatny.- Wiem, że potrzebujesz teraz kasy… Wiem też, że ja nie mam na tyle, żeby Ci udzielić pożyczki, ale damy rady! Mamy siebie… Pamiętaj o tym, proszę…- dokończyła swój krótki monolog.
-Stell… Ja naprawdę nie mam pojęcia, co teraz robić. Nigdzie nie znajdę pracy, nie wstrzymam rozwoju dzieci, coraz bliżej rozwiązania, a ja jestem na lodzie…- westchnęłaś bezradnie. Nigdy jeszcze nie znajdowałaś się na takim zakręcie życiowym. Nigdy nie byłaś w sytuacji bez wyjścia, jak teraz. Nigdy nie czułaś się tak beznadziejnie… Nigdy…
-Może najpierw wyjrzyj przez okno…- wydukała ledwo, okrągłymi oczyma obserwując to, co działo się na zewnątrz… 


Przejściówka pełną gębą… 
Ale muszę czymś załatać dziurę. Jednakże, obiecuję, że w kolejnym rozdziale już jakoś wszystko będzie nabierało rumieńców. Przynajmniej postaram się. 
Powiem Wam, że jutro będę obchodzić moją małą rocznicę. Otóż, dokładnie jutro, mija rok, kiedy zaczęłam przygodę z blogowaniem. :D 
Aż sama nie mogę uwierzyć w to, że to tak szybko zleciało. Z Wami. Z moimi najwspanialszymi! ♥
Dziękuję! ♥